No dobra ludzie!! Stałem w drugim rzędzie tuż za ludźmi przyklejonymi do barierek. Na wprost mnie był mój ziemski absolut ze swoją starą gitarą basową. I nie ma co. Do dziś jestem oszołomiony tym co zobaczyłem. Są jeszcze tylko dwie kapele, które jak do tej pory potrafiły mnie doprowadzić do takiego stanu. Bogowie trashu-Slayer oraz Pearl Jam.
A oto setlista z owego koncertu. Jeśli mnie pamięc nie myli
1. Send Your love
2. Synchronicity
3. Inside
4. All this time
5. Dead Man's Rope
6. Brand New Day
7. I Was Brought To My Senses
8. Every Little Thing She Does Is Magic
9. Fragile
10. Fields Of Gold
11. Sacred Love
12. Englishman In New York
13. Whenever I Say Your Name
14. Never Coming Home
15. Roxanne
bis1
Desert Rose
If I Ever Lose My Faith In You
Every Breath You Take
bis2
A Thousand Years
Zaczęło się od intra do "A thousand years" i kiedy czekałem na pierwsze słowa tegoż utworu nagle wszystko przeszło w mocno dyskotekowy rytm. "Send your love in to the future...". To rozgrzało całą salę. Potem było raz spokojnie raz rytmicznie. Doskonałe "All this time" - refren śpiewała cała sala. Cudowny nastrój w "Dad Man's rope" i Sting z tą swoją małą gitarką co to właśnie jest chyba tym Martinem SWC zkonkursu
, a całość tego utworu była zakończona w stylu, który nasz mistrz uwielbia czyli solidnym country. Potem "Brand new day" i znowu cała sala śpiewała wraz ze Stingiem a na koniec obydwie panie z chórku wyszły na przód aby zachęcić wszystkich do wspólnego spiewu. "I was brought to my senses" było dla mnie jednym z najlepszych momentów tego wieczoru. Kocham ten kawałek. Znów wspaniały nastrój we wstępie świetny rytm melodyjne refreny potem piękne solo Jasona, które zastąpiło popisy Branforda z orginalnej płytowej wersji. To było to. "Every little thing she does is magic" znów śpiewała cała sala. W takich utworach dokładnie było widać, że i publicznośc i Sting ze swoją kompanią po prostu świetnie sie bawią i można było sie też przekonać że mimo 53 lat nasz Mistrz jest "in a great shape". We "Fragile" po raz kolejny wszyscy się zwyczajnie zasłuchali i jak zaczarowani patrzyli na Stinga. Kolejan nastrojowa chwila tego koncertu. Przedłużeniem tego było "Fields of gold", za które najwięcej owacji dostał Dominic Miller. W "Sacred love" tak jak pan Marcin mówił, w którejś audycji na telebimach pojawiły się ostro gimnastykujące sie panie ( tak na marginesie to wizualizacje na telebimach były nie mniej godne uwagi niż sama muzyka oraz wykonawcy, zachowując odpowiednie proporcje powiem, że sam Tool by się ich nie powstydził)
"Be yourself no matter what they say..." śpiewała (manifestowała??) cała sala i Sting w utworze, którego nie mogło zabraknąć. Nic dodać nic ując. Drugi totalnie bezbłędny punkt tego wieczoru to "Whenever I say Your name". Wygląda to tak, że Sting i pani Joy Rose stoją obok siebie trzymają sie za ręce i patrzą sobie w oczy, śpiewając ten utwór. Niby taki prosty i banalny zabieg a powiem wam, że działa i to niesamowicie> Potem jeszcze ze sobą ta piękna para tańczyła a potem pani Joy dała z siebie wszystko (mówię o wokalu
) za co dostała duże brawa. Na koniec oficjalnego setu jeszcze dwie atrakcje, których nie mogło zabraknąć. Pierwsza to tradycyjny utwór, w którym musi być solówa Jasona i taki muzyczny dialog pomiędzy wszystkimi ale szczególnie włąśnie pomiędzy basem Stinga pianiniem Jasona i perkusją. Do tej pory było to zawsze "Bring on the night". Tym razem mieliśmy "Never coming home" (choć wiadomo, że tak naprawdę ten utwór jeśli chodzi o strukturę dźwięków i rytm jest tylko pewnym przekształceniem "Bring on the night"), które nie przeszło jawnie w "When the world is running down" ale zawierało oczywiście pewne elementy także tego utworu. I tu znowu dwie panie z chórku wyszły naprzód i szalały wraz ze Stingiem. Palce lizać!!!!!
Druga atrakcja to "Roxanne" bardzo wydłużona i też pełna takiej wolności muzycznej bo mieliśmy tu Stinga śpiewającego fragmenty "Spirits in the material world" a potem (tego po prawdzie w życiu się nie spodziewałem) "Sister moon". Oczywiście tylko formalnością będzie jeśli napiszę, że "Roxanne" śpiewali dosłownie wszyscy.
Krótka przerwa i Sting wraca aby zaśpiewać po angielsku i po arabsku "Desert Rose". Potem stały chyba już duet na koncercie czyli "If I ever lose my faith in You", które płynnie Sting przeprowadził w jego evergreen totalny czyli znowu wszyscy śpiewają "Every breath You take..." i znowu można zobaczyć (ja byłem blisko to widziałem
), że śpiewając ten utwór po raz 1000000000000000
, Sting czerpie z tego radośc i robi to z zapałem takim jak gdyby śpiewał ostatni raz ( i za to go uwielbiam). ostatnim bisem było znów cudownie nastrojowe "A thousand years", którego preludium rozpoczęło koncert i taka pętla jest według mnie świetnym pomysłem. "On and on the mysteries unwind themselves Eternities still unsaid...
'Til You... love me...". Po czym wszyscy ustawilii się w rzędzie ładnie się ukłonili i pożegnali. The end
((((((((((
Tak wyglądał ten koncert z mojej perspektywy. Szkoda, że rzadko się w Polsce ostatnimi czasy takie koncerty odbywają. "Moim zdaniem kompletny odlot...", że powtórzę głos z płyty Kazika na Żywo.
Jeszcze tylko jedna opinia związana z Peppersem. Bo dla mnie przykładowo najlepsze koncerty dawał Sting z grupą "The blue turtles"
Oczywiście mógłby ktoś zapytać nie byłem to skąd mam wiedzieć, no ale jak dla mnie wystarczy popatrzeć na skład tej grupy posłuchac i zobaczyć "Bring on the night" i wszystko będzie jasne.
Przepraszam za tak długi post ale szymexez chciał szczegóły